Administracja Donalda Trumpa prowadzi globalną kampanię na rzecz ropy i gazu, wykorzystując naciski handlowe, groźby celne i dyplomatyczne presje. Na miesiąc przed szczytem klimatycznym COP30 Stany Zjednoczone blokują inicjatywy ograniczające emisje, wzmacniając wpływy petropaństw i osłabiając globalny front klimatyczny. Krytycy mówią o największym w historii lobbingu na rzecz paliw kopalnych.
- Stany Zjednoczone zablokowały wprowadzenie globalnego podatku węglowego dla branży żeglugowej, grożąc krajom popierającym inicjatywę sankcjami i cłami.
- Donald Trump wykorzystuje rozmowy handlowe i groźby celne, aby skłonić Japonię, Koreę Południową i Unię Europejską do zwiększenia zakupów amerykańskiego gazu i ropy.
- Administracja USA ponownie wycofała się z porozumienia paryskiego i wzywa sojuszników, aby złagodzili swoje cele klimatyczne w imię bezpieczeństwa energetycznego.
- Biały Dom naciska na Międzynarodową Agencję Energetyczną, aby przedstawiała bardziej optymistyczne prognozy dla paliw kopalnych i ograniczyła wsparcie dla zielonych projektów.
- Eksperci ostrzegają, że strategia Trumpa rozbija międzynarodową współpracę klimatyczną i wzmacnia pozycję Arabii Saudyjskiej, Iranu oraz innych eksporterów ropy przed COP30 w Brazylii.
Ostatnie działania administracji Donalda Trumpa, który powrócił do Białego Domu na drugą kadencję, pokazują, że Stany Zjednoczone mogą znów stać się hamulcowym międzynarodowej polityki klimatycznej. Jak donosi „Bloomberg Green”, Amerykanie skutecznie zablokowali kluczowy postulat, który miał symbolicznie otworzyć nową erę w walce z emisjami – globalny podatek węglowy dla branży żeglugowej. Dla wielu ekspertów był to kamień milowy, na który świat czekał od dekady. Międzynarodowa Organizacja Morska (IMO) – agencja ONZ odpowiedzialna za regulacje żeglugi – przygotowała plan, który miałby opodatkować emisje CO₂ generowane przez statki handlowe. Zyski z tego podatku miały trafiać do specjalnego funduszu wspierającego kraje rozwijające się w przechodzeniu na czyste technologie transportowe. Pomysł zyskał szerokie poparcie Unii Europejskiej, Japonii, Kanady i Australii, a także wielu małych państw wyspiarskich zagrożonych przez podnoszący się poziom oceanów.
Jednak w połowie października, na posiedzeniu IMO w Londynie, amerykańska interwencja zatrzymała proces. Według źródeł dyplomatycznych, administracja Trumpa rozpoczęła agresywną kampanię zakulisową, by zablokować projekt. Stany Zjednoczone ostrzegły sojuszników, że poparcie globalnego podatku węglowego może mieć „negatywne konsekwencje handlowe”. Dyplomaci i wysocy urzędnicy amerykańscy mieli sugerować partnerom gospodarcze represje – od ceł i sankcji po ograniczenia wizowe i blokadę dostępu do amerykańskich portów dla firm wspierających podatek.
Największy lobbysta zmienia stan gry
Pod presją Waszyngtonu część państw zaczęła się wycofywać ze swojego poparcia. Według źródeł z IMO, kluczową rolę odegrała koalicja krajów zależnych od eksportu ropy – Arabia Saudyjska, Iran i Rosja – które wspólnie z USA przeforsowały decyzję o odroczeniu głosowania o rok. De facto oznacza to pogrzebanie inicjatywy co najmniej do 2026 roku, a więc już po COP30. Dla ekologów i obserwatorów międzynarodowych to krok wstecz o dekadę. Globalny transport morski odpowiada za blisko 3% światowych emisji gazów cieplarnianych – tyle samo, co całe Niemcy. Pomysł globalnego podatku węglowego miał stworzyć precedens: po raz pierwszy w historii emisje w żegludze byłyby opodatkowane w sposób spójny i wiążący dla wszystkich.
Dla Trumpa jednak sprawa ma charakter polityczny i gospodarczy. Od początku drugiej kadencji jego administracja podkreśla, że Stany Zjednoczone „nie będą płaciły za cudze emisje” i że każda próba globalnego podatku węglowego jest „zamaskowaną redystrybucją bogactwa z Zachodu do krajów rozwijających się”. W praktyce oznacza to powrót do narracji z lat 2017–2020, kiedy USA wycofały się z Porozumienia Paryskiego. Tym razem jednak skutki są szersze – amerykański opór może zainspirować inne państwa, w tym petrostany, do blokowania ambitnych celów klimatycznych. Według analityków, polityka Trumpa wzmacnia Arabię Saudyjską, Zjednoczone Emiraty Arabskie i Rosję, które od lat próbują hamować wprowadzanie globalnych mechanizmów cenowych dla węgla.
Decyzja o zablokowaniu podatku ma też wymiar symboliczny: pokazuje, że nawet w obliczu rosnących katastrof klimatycznych i alarmujących raportów IPCC, geopolityka wciąż wygrywa z nauką. W efekcie, gdy COP30 zbliża się wielkimi krokami, klimatolodzy ostrzegają, że świat traci cenny czas. Każdy rok opóźnienia w ograniczaniu emisji zwiększa ryzyko przekroczenia progu 1,5°C globalnego ocieplenia – granicy, po której skutki zmian klimatu mogą być nieodwracalne.
Stany Zjednoczone „znęcały się” nad krajami wspierającymi
Słowa Faïga Abbasova z organizacji Transport & Environment, jednej z najbardziej wpływowych grup zajmujących się polityką klimatyczną w Europie, brzmią jak oskarżenie wobec amerykańskiej administracji. Według niego Stany Zjednoczone nie tylko wycofały się z globalnych wysiłków na rzecz redukcji emisji, ale aktywnie działają na rzecz ich osłabienia. Abbasov twierdzi, że Waszyngton „znęcał się nad krajami wspierającymi lub neutralnymi”, zmuszając je do sprzeciwu wobec planu osiągnięcia neutralności węglowej w żegludze międzynarodowej. W jego ocenie administracja Donalda Trumpa „toczy wojnę z multilateralizmem, dyplomacją ONZ i całą ideą współpracy klimatycznej”.
To bardzo mocne słowa, ale trudno się dziwić ich tonowi, patrząc na to, jak USA zaczęły działać po powrocie Trumpa do władzy. Choć na pozór mogłoby się wydawać, że Stany Zjednoczone wycofują się całkowicie z polityki klimatycznej — prezydent ponownie wypowiedział porozumienie paryskie i zapowiedział, że jego administracja może nie wysłać nawet oficjalnej delegacji na szczyt COP30 w Brazylii — to w rzeczywistości Ameryka wciąż pozostaje aktywnym graczem. Różnica polega na tym, że teraz walczy po przeciwnej stronie: nie o dekarbonizację, lecz o utrzymanie dominacji paliw kopalnych na światowym rynku energii.
„Energetyka zdrowego rozsądku” w wizji Trumpa
Od pierwszych miesięcy swojej drugiej kadencji Donald Trump uczynił z polityki energetycznej filar swojego programu gospodarczego. Pod hasłem „energy common sense” – czyli „energetycznego zdrowego rozsądku” – jego administracja rozpoczęła kampanię, której celem jest osłabienie międzynarodowych zobowiązań klimatycznych. Zamiast współpracy w ramach ONZ, Stany Zjednoczone zaczęły wykorzystywać narzędzia nacisku ekonomicznego: rozmowy handlowe, groźby ceł, sankcje wizowe oraz presję dyplomatyczną.
Jak relacjonują źródła w Departamencie Stanu, Amerykanie używali argumentu bezpieczeństwa narodowego, aby przekonać inne państwa, że ich gospodarki nie przetrwają bez ropy i gazu. W efekcie kraje zależne od importu energii – od Filipin i Indii po Grecję i Nigerię – zaczęły łagodzić swoje wcześniejsze stanowiska w sprawie ograniczania emisji. Jednocześnie Trump zintensyfikował eksport amerykańskiego LNG, podpisując nowe umowy na dostawy do Europy i Azji. Tym samym administracja przekształciła politykę klimatyczną w narzędzie geopolitycznego wpływu i handlu energią.
Rzeczniczka Białego Domu, Taylor Rogers, broni tej strategii, przedstawiając ją jako realistyczną alternatywę wobec „idealistycznych wizji lewicy”.
– Prezydent Trump został wybrany, by wprowadzić program energetycznego zdrowego rozsądku. Nie będzie narażał bezpieczeństwa gospodarczego i narodowego naszego kraju, by realizować niejasne cele klimatyczne, które zabijają miejsca pracy i osłabiają inne kraje – powiedziała Rogers w rozmowie z Bloombergiem.
W praktyce oznacza to, że administracja USA całkowicie odwraca logikę globalnej transformacji energetycznej. Zamiast wspierać odnawialne źródła energii, promuje eksport węglowodorów i atakuje instytucje, które próbują narzucić regulacje ograniczające emisje. Według analityków z think tanku E3G, amerykańska dyplomacja energetyczna staje się coraz bardziej transakcyjna – kraje, które kupują amerykańską ropę lub gaz, mogą liczyć na korzystniejsze traktowanie w kwestiach handlowych, militarnych czy wizowych.
Tymczasem efekty tej polityki są odczuwalne globalnie. W IMO – agencji ONZ odpowiedzialnej za regulacje żeglugi – USA skutecznie zablokowały w październiku 2025 roku wprowadzenie globalnego podatku węglowego dla transportu morskiego. To z kolei opóźnia działania na rzecz dekarbonizacji całej branży o co najmniej rok, a być może i dłużej. Według Faïga Abbasova, takie posunięcia podważają nie tylko proces klimatyczny, ale też zaufanie do zasad współpracy międzynarodowej.
Trump zyskuje poparcie
Zwolennicy paliw kopalnych nie ukrywają satysfakcji z obecnego kierunku amerykańskiej polityki. W ich ocenie prezydent Trump dokonał czegoś, czego nie udało się żadnemu z jego poprzedników – zresetował globalną rozmowę o klimacie, przenosząc ją z obszaru ideologii i regulacji w stronę realiów gospodarki i energetycznego pragmatyzmu. Jak podkreślają, w dobie gwałtownie rosnącego zapotrzebowania na energię elektryczną oraz napięć geopolitycznych, powrót do silniejszego oparcia na ropie, gazie i węglu jest nie tylko logiczny, ale też konieczny.
– Prezydent Trump w pewnym sensie daje bankom, Unii Europejskiej i innym osłonę dla łagodzenia ich ambicji klimatycznych – mówi Tom Pyle, prezes konserwatywnej grupy American Energy Alliance.
– On pozwala im powiedzieć: „Nie rezygnujemy z celów klimatycznych, po prostu dostosowujemy się do realiów, idąc razem ze Stanami Zjednoczonymi. Dlatego kupujemy więcej amerykańskiego LNG” – dodaje
Ta narracja trafia na podatny grunt nie tylko wśród przemysłu paliwowego, lecz także w świecie finansów i polityki. Dla banków i korporacji, które od kilku lat zmagały się z rosnącą presją inwestorów i opinii publicznej, by ograniczać finansowanie projektów węglowodorowych, nowa polityka USA stała się wygodnym alibi. Pozwala im argumentować, że powrót do inwestycji w ropę i gaz jest zgodny z „globalnym kierunkiem gospodarczym”, a nie zaniechaniem klimatycznego postępu.
Z perspektywy obrońców środowiska obraz jest jednak zupełnie inny. Dla nich Trump stał się symbolem odwrócenia trendu, który z trudem udało się zbudować po porozumieniu paryskim.
– Wyraźnie rzucają znacznie szerszą sieć na zniszczenie klimatu niż za pierwszym razem – ostrzega Jake Schmidt, starszy dyrektor strategiczny w Radzie Obrony Zasobów Naturalnych (NRDC).
– Mają więcej ludzi zaangażowanych w te działania i więcej czasu, aby je zaplanować. To już nie jest chaos pierwszej kadencji. To zorganizowana ofensywa przeciw globalnej współpracy klimatycznej -dodaje.
Jak zauważają eksperci, ta ofensywa odbywa się jednocześnie na wielu frontach – politycznym, dyplomatycznym, handlowym i technologicznym. W centrum tej strategii znalazł się handel, który administracja Trumpa uczyniła głównym narzędziem nacisku na sojuszników. Waszyngton wymusza w umowach dwustronnych zapisy zobowiązujące kraje partnerskie do zakupu amerykańskiej energii i inwestycji w infrastrukturę związaną z paliwami kopalnymi. Japonia jest jednym z największych przykładów tej presji – kraj zobowiązał się do zainwestowania około 550 miliardów dolarów w amerykańskie projekty energetyczne. Według doniesień, część tych środków ma zostać skierowana na realizację gazociągu Alaska LNG o wartości 44 miliardów dolarów, który ma umożliwić eksport skroplonego gazu z północnych stanów USA do Azji.
Korea Południowa również ugięła się pod presją, deklarując zakup amerykańskiej energii o łącznej wartości około 100 miliardów dolarów. W zamian uzyskała złagodzenie części ceł na stal oraz korzystniejsze warunki w umowach handlowych.
Nawet Unia Europejska coraz częściej przyjmuje bardziej pragmatyczne podejście – zwiększając import LNG ze Stanów Zjednoczonych i odkładając w czasie niektóre najbardziej ambitne regulacje w ramach Zielonego Ładu.
Unia coraz częściej ulega
Tymczasem Unia Europejska znalazła się w niezwykle delikatnej sytuacji – balansując pomiędzy własnymi ambicjami klimatycznymi a brutalną rzeczywistością geopolityczną i gospodarczą. W połowie 2025 roku Bruksela zobowiązała się do zakupu amerykańskiej energii – w tym LNG – o wartości około 750 miliardów dolarów, co miało stanowić element szerszej umowy handlowej z Waszyngtonem. W zamian UE otrzymała obietnicę obniżonych ceł na eksport europejskich towarów do USA, w tym sektora motoryzacyjnego i chemicznego – branż kluczowych dla gospodarki Niemiec, Francji i Włoch.
Choć liczby te zrobiły ogromne wrażenie, analitycy od początku podchodzili do nich z rezerwą. Jak zauważają eksperci z Bruegel i Oxford Institute for Energy Studies, zrealizowanie umowy w pełnym zakresie wymagałoby od Europy potrojenia obecnego poziomu importu energii z USA – co jest technicznie i logistycznie wątpliwe. Porty LNG w Europie działają już blisko granic przepustowości, a rozbudowa infrastruktury przesyłowej napotyka na sprzeciw społeczny i bariery regulacyjne. Jednak nawet jeśli część tych zakupów pozostanie jedynie deklaratywna, samo polityczne zobowiązanie miało ogromny wydźwięk symboliczny. Oznacza ono faktyczne odejście Unii od roli globalnego lidera transformacji klimatycznej – przynajmniej w praktyce. Blok, który przez ostatnią dekadę narzucał światowe standardy w zakresie dekarbonizacji, teraz sam zaczyna dostosowywać się do amerykańskiej presji.
W efekcie Bruksela znalazła się w sprzeczności z własnymi deklaracjami. Z jednej strony wciąż obowiązują wiążące cele redukcji emisji i filary „Europejskiego Zielonego Ładu”, zakładające stopniowe odchodzenie od paliw kopalnych. Z drugiej – coraz więcej decyzji wskazuje na ich rozluźnianie lub przesuwanie w czasie. Źródła w Komisji Europejskiej potwierdzają, że w ramach nowych rozmów handlowych Biały Dom wymusił na UE dodatkowe ustępstwa, w tym rezygnację z części ograniczeń dotyczących śladu metanowego przy imporcie gazu. Za tym postulatem stał sekretarz ds. energii Chris Wright, który otwarcie argumentował, że europejskie wymogi środowiskowe są „nieuzasadnioną barierą handlową” i dyskryminują amerykański LNG wobec dostaw z innych kierunków.
Presja okazała się skuteczna. UE zgodziła się złagodzić przepisy, co oznacza, że od przyszłego roku importerzy nie będą musieli w pełni raportować emisji metanu w całym cyklu życia produktu – od wydobycia po transport. W praktyce oznacza to spadek przejrzystości i rozliczalności sektora energetycznego, który jeszcze niedawno był wizytówką unijnej polityki klimatycznej. Równocześnie w Brukseli rozpoczęła się cicha rewizja innych kluczowych inicjatyw „zielonego ładu”. Wymogi dotyczące raportowania zrównoważonego rozwoju (tzw. CSRD) zostały złagodzone, tak aby mniej firm było zobowiązanych do szczegółowego ujawniania danych środowiskowych. Decyzję tę poprzedziły intensywne naciski ze strony niemieckich koncernów przemysłowych oraz nieformalna interwencja Białego Domu, który – jak donoszą źródła „Financial Times” – ostrzegał, że „nadmierna regulacja korporacji europejskich może zniechęcić inwestorów amerykańskich”.
Kłamstwo ma krótkie nogi
Administracja prezydenta Donalda Trumpa w swojej drugiej kadencji zdecydowanie zintensyfikowała presję na międzynarodowe instytucje energetyczne, w tym na Międzynarodową Agencję Energetyczną (IEA). Jak ujawnili amerykańscy i europejscy urzędnicy, Biały Dom naciskał, aby agencja zmieniła swoje kierownictwo oraz skorygowała prognozy dotyczące globalnego zapotrzebowania na paliwa kopalne — tak, by przedstawiały bardziej optymistyczny obraz przyszłości sektora ropy, gazu i węgla.
Według źródeł zbliżonych do IEA, Waszyngton domagał się odejścia od raportów, które wskazują na szybkie tempo transformacji energetycznej i spadek znaczenia paliw kopalnych, sugerując, że „świat nadal potrzebuje ropy i gazu przez kolejne dekady”.
Trump rozszerzył swoje działania także na inne instytucje międzynarodowe. Administracja USA wywiera presję na wielostronne banki rozwoju – takie jak Bank Światowy czy Europejski Bank Odbudowy i Rozwoju – by ograniczyły finansowanie projektów związanych z zieloną energią i adaptacją do zmian klimatycznych, a zamiast tego wspierały inwestycje w tradycyjne sektory energetyczne. Powodem, jak argumentują urzędnicy Białego Domu, ma być potrzeba zapewnienia „bezpieczeństwa energetycznego” oraz przeciwdziałania „ideologicznemu ekstremizmowi klimatycznemu”. Jednak w praktyce decyzje te oznaczają odwrót od polityki dekarbonizacji i spowolnienie globalnej transformacji energetycznej.
Sam Trump otwarcie krytykuje kraje, które pozostają wierne celom porozumienia paryskiego. Podczas przemówienia na forum Zgromadzenia Ogólnego ONZ we wrześniu 2025 roku nazwał politykę klimatyczną „oszustwem” i „spiskiem elit”, ostrzegając, że żadne państwo nie może być „wielkie”, jeśli zrezygnuje z „tradycyjnych źródeł energii”. W swoim stylu dodał też element politycznej presji, publicznie napominając premiera Wielkiej Brytanii Keira Starmera, by porzucił rozwój energetyki wiatrowej na rzecz „bogactwa ropy i gazu z Morza Północnego”.
To wyraźny kontrast wobec jego pierwszej kadencji, kiedy hasło „energy dominance” („dominacja energetyczna”) sprowadzało się głównie do zwiększania krajowej produkcji ropy i gazu w USA. W drugiej kadencji Trump realizuje znacznie bardziej ofensywną, globalną strategię — wymierzoną nie tylko w przeciwników politycznych, ale i w samą strukturę międzynarodowej współpracy klimatycznej.
Efekty tych działań widać już na arenie międzynarodowej. Według ekspertów think tanku Strategic Perspectives, kraje takie jak Arabia Saudyjska czy Katar czują się zachęcone przez Waszyngton do agresywniejszego promowania paliw kopalnych na globalnych forach energetycznych. W związku z tym przyszłoroczny szczyt klimatyczny COP30 w Brazylii ma odbyć się w atmosferze niepewności i obaw przed politycznym naciskiem ze strony amerykańskiej delegacji.
Mimo tej presji, światowa transformacja energetyczna nie została całkowicie zahamowana. Dane BNEF (Bloomberg New Energy Finance) pokazują, że zużycie energii ze źródeł odnawialnych – zwłaszcza energii wiatru i słońca – nadal rośnie, a wiele państw utrzymuje swoje plany neutralności klimatycznej do połowy stulecia. W samych Stanach Zjednoczonych, mimo cofnięcia części ulg podatkowych i anulowania projektów infrastrukturalnych, rozwój sektora OZE trwa – choć wolniej. Analitycy zauważają, że amerykańskie korporacje nadal „po cichu” modernizują swoje łańcuchy dostaw, by sprostać wymaganiom rynków w Europie i Kalifornii, które konsekwentnie egzekwują standardy zrównoważonego rozwoju.










